W 2010 roku, kiedy wybory prezydenckie w cuglach wygrali Rafał Dutkiewicz i Wojciech Szczurek, pojawiły się głosy, że duże miasta mówią „nie” partiom politycznym. Pan się wtedy z tym nie zgodził. Czy po tych kilku latach nadal podtrzymuje pan to stanowisko?

] Tak, bo bezpartyjność prezydentów jest mitem i wspaniałym zabiegiem marketingowym, idealnie wpisującym się w antypartyjne stereotypy sięgające PRL. Ale sytuacja jest o wiele bardziej złożona, niż mogłoby się wydawać na pierwszy rzut oka.
Przede wszystkim każdy ze zwycięskich prezydentów wielkich miast, dokładnie co do jednego, zdobył po raz pierwszy swój urząd z poparciem jakiejś ogólnopolskiej partii politycznej. Dopiero później ich drogi się rozeszły, zresztą nie zawsze całkowicie, łagodnie mówiąc.
Wśród prezydentów największych miast nie ma żadnego przypadku dziewiczej czystości, czyli braku jakichkolwiek wcześniejszych kontaktów z partiami. Albo jest to życie na kocią łapę, albo rozejście się dróg, czyli „stan cywilny wolny”.
Dutkiewicz zdobył po raz pierwszy swój urząd w 2002 roku, z poparciem Bogdana Zdrojewskiego i Platformy Obywatelskiej, z kolei w 2006 roku poparły go i PO, i PiS. Jacek Majchrowski miał zawsze ciche poparcie lewicy. Kluczowe znaczenie ma optymalny, jak to się mówi w środowisku graczy komputerowych, combos.
Polega on na tym, że polityk ma dyskretne poparcie ogólnopolskiej partii, ale formalnie jest bezpartyjny. Wtedy elektorat tej partii wie, że to „nasz” kandydat, natomiast elektoraty pozostałych ugrupowań są w stanie uwierzyć, że to człowiek spoza niemiłej im formacji.