Publiczność filmowa, a zwłaszcza serialowa, bardzo często popełnia prosty błąd, identyfikując aktora z graną przez niego postacią. Ryanair zmienił strategię komunikacyjną i przestał być kontrowersyjny, ale to nie pomogło. Prawie w każdym wywiadzie wraca się do twoich prowokacyjnych akcji z przeszłości. Powiedz, czy ganiając półnagi z płetwami do nurkowania albo strojąc głupie miny, grałeś pewną rolę? Czy to był właśnie prawdziwy Michael O’Leary?
Nie, myślę, że ten obecny O’Leary jest prawdziwy. Kiedy przez ostatnie dziesięć lat wchodziliśmy na nowe rynki – do Polski, Włoch, Hiszpanii – byliśmy świadomi, że kompletnie nikt nas tam nie znał. Nie było wyjścia: nie mieliśmy 30, 40 czy 50 milionów euro do wydania na reklamę, więc musieliśmy robić dużo hałasu za małe pieniądze.
Moim zadaniem było jeżdżenie po świecie i opowiadanie historii typu: „wprowadzimy opłaty za toaletę”, „wprowadzimy miejsca stojące w samolotach” itd. – wszystkiego, co przynosiło rozgłos i podnosiło świadomość marki Ryanair. Musieliśmy być tak kontrowersyjni, jak tylko się dało, żeby ludzie wchodzili na naszą stronę internetową i robili wielkie oczy, widząc ceny biletów.
Dziś przewozimy sto milionów pasażerów rocznie i jesteśmy największą linią lotniczą w Europie. Nie musimy być niegrzeczni, napastliwi i głośni. Możemy pozwolić cenom, połączeniom i punktualności mówić samym za siebie. I to działa.