Trudne początki
Na początku pisałem teksty na strony internetowe. Był taki czas, do całkiem niedawna, kiedy każde słowo na stronach informacyjnych mBanku było mojego autorstwa. Starałem się, żeby to, co piszę, było zrozumiałe, mniej formalne, żeby odróżniało się od zawartości stron, na których królował bankowy żargon. To się udało, chociaż początkowo moje teksty wracały z licznymi poprawkami bankowych profesjonalistów – że tak nie wolno napisać, tak jest zbyt swobodnie, a tak mijamy się z prawdą.
Pewnego razu rozgorzała na przykład duża dyskusja, czy można „trzymać rękę na pulsie wydatków” – bo przecież wydatki nie mają pulsu. I o ile jeszcze powyższy tekst przeszedł, to nie udało się już przeforsować np. „instrukcji obsługi bankomatu” – zaczynającej się opisem automatu telefonicznego.
Jednak ostatecznie, w momencie startu, strony mBanku bardzo różniły się od konkurencji. Usłyszeliśmy wtedy dużo dobrych słów od internautów. Nasz sposób na komunikację został zaakceptowany.
Teraz mamy bardzo obszerny serwis internetowy, odwiedzany przez 700 000 użytkowników w miesiącu. Po portalach i po stronach operatorów komórkowych jest to najczęściej odwiedzane miejsce w polskim Internecie. Dlatego trochę trudno nad nim zapanować – zarządzanie stronami WWW nie jest przecież podstawową działalnością banku, a ja nie dysponuję zbyt licznym zespołem.
Powoli na naszych stronach zaczynają pojawiać się słowa będące symbolem tradycyjnej bankowości, które kiedyś były przeze mnie wyklęte i nie miały prawa się pojawić na stronach mBanku, jak np. „produkt” (rachunek czy karta jako produkt bankowy). Często jest to wynikiem automatycznego kopiowania komunikatów prasowych – a przecież Internet to nie serwis dla dziennikarzy.